O rolnictwie na Zakolu Wawerskim


Rozmowa z panią Iwoną i panią Wandą, których rodziny uprawiały rolę na Zakolu Wawerskim. Obecnie są jednymi z licznych prywatnych właścicieli tych gruntów. W rozmowie dzielą się wspomnieniami z czasów rolniczych, opowiadają o tożsamości wawerskich kwasiarzy i o tym, jak zmieniało się Zakole Wawerskie oraz okolice przez ostatnie dziesięciolecia. Rozmowę przeprowadziły członkinie Grupy Zakole.

Rodzinna historia rolnictwa na Zakolu Wawerskim

Iwona: Mieszkam w Wawrze od siódmego roku życia. Wyszłam tutaj za mąż. Mój mąż był rolnikiem, podobnie jak jego rodzice i dziadkowie. Uprawiali kapustę, ogórki, kartofle – to, co było potrzebne. Zaopatrywali całą Warszawę w kwaszoną kapustę i ogórki, a część plonów szła też na własne potrzeby.

Zuzia: Jak duże było wasze gospodarstwo?

I: Kilka hektarów. Była z tym związana ogromna praca. Ludzie chyba nie zdają sobie sprawy, ile wysiłku trzeba włożyć, żeby wyhodować kapustę. Dzisiaj idzie się do sklepu, kupuje gotowy produkt i nie myśli o tym, ile operacji trzeba wykonać i ile osób zatrudnić, żeby te warzywa czy przetwory mogły trafić na półkę.

Ola: Może mogłaby Pani opowiedzieć o tych etapach?

I: Najpierw trzeba przygotować pole traktorem, dobrze spulchnić ziemię. Potem sadzi się rozsadę. Gdy trochę podrośnie, wyrywa się ją ręcznie, wkłada do klatek i przewozi na drugie pole. Tam sadzi się każdą sadzonkę pojedynczo, co pół metra – całe pole trzeba obsadzić. Następnie pielimy, a to znów oznacza zatrudnienie dodatkowych osób. Później opryski, znów pielenie, a czasem jeszcze po raz trzeci. Jeśli jest susza, trzeba próbować podlewać pole, choćby w minimalnym stopniu. Gdy kapusta dojrzeje, zbiera się ją i zwozi do gospodarstwa. Potem przychodzi etap kwaszenia – kapustę szatkuje się, soli i zostawia w cieple, żeby mogła się ukisić. To proces, który wymaga nie tylko pracy, ale i doświadczenia, żeby wszystko się udało.

O: Pani Wando, a Pani historia?

Wanda: Ja się tu urodziłam. Moja rodzina mieszka tutaj od pokoleń, ale nie zajmowaliśmy się uprawą kapusty. Mama miała łąkę, którą kosiliśmy. Trzeba było skosić, rozłożyć pokosy, poczekać, aż wyschną, przerzucić na drugą stronę, znowu czekać, potem znów przewracać i na końcu zbierać w snopki i zwozić. Pamiętam, jak mój Zbyszek, jeszcze zanim zostaliśmy małżeństwem, przychodził i pomagał nam z tym sianem. Ja się wtedy modliłam: Boże, niechto się już skończy! Miałam dosyć tej łąki, tej trawy, tej roboty.

Z: A od kiedy Wasze rodziny zajmowały się uprawą ziemi na Zakolu?

I: U nas pierwsze dokumenty własności ziemi są z 1941 roku, czyli jeszcze z czasów wojny. Wtedy te tereny należały już do naszej rodziny. Zresztą my z Wandą jesteśmy zresztą dalszą rodziną. Ona i mój mąż to cioteczne rodzeństwo. Dziadek mojego męża – czyli zarazem dziadek Wandy – miał siedmioro dzieci i każdemu z nich dał po hektarze ziemi. Ja odziedziczyłam jeden z tych hektarów po mężu. Tak naprawdę Wawer w dużej części należał kiedyś do naszej rodziny.

W: Od Lasa aż do stacji Wawer – to wszystko było dziadka.

O: Jesteście więc bardzo mocno związane z tym miejscem. Czy w sąsiedztwie były inne gospodarstwa?

I: Tak, wszyscy uprawiali kapustę i ogórki. Wszyscy się znaliśmy. Ludzie mieli też mniejsze poletka, gdzie uprawiali kartofle czy inne warzywa. Jak komuś brakowało rąk do pracy – czy to na polu, czy przy samym kwaszeniu – to sąsiad przyszedł pomóc.

Z: Czy może Pani opowiedzieć więcej o procesie kwaszenia?

I: Do kwaszenia potrzebne jest ciepło, w zimnie kapusta by zdębiała. Składniki są proste – kapusta i sól. Kwasi się ją w kadziach. Trzeba mieć specjalne kalosze i ją deptać. Naprawdę, własnymi nogami.

Z: I nadal się depcze?

I: Nadal. Nawet jeśli robią w silosach, to ktoś musi wejść i ją udeptać. Depcze się do momentu, aż puści sok. Na każde widły kapusty idzie garść soli. Jak jest ciepło, to już po trzech dniach można sprzedawać.

O: Pani też deptała kapustę?

I: Nie chciałam, nie lubiłam tego, ale musiałam…

O: Ile miała Pani wtedy lat?

I: Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa.

O: Dlaczego Pani nie chciała?

I: Bo miałam swoją pracę, wolałam pracować w służbie zdrowia niż na polu. Pracowałam w szpitalu, szkoda mi było rąk. Ale brakowało ludzi do pracy. Musiałam robić wszystko – i w ziemi, i przy kwaszeniu. Do dzisiaj wspominam jak miałam dwadzieścia jeden lat i sama przerzuciłam tonę kapusty. Myślałam, że mi kręgosłup pęknie. Na drugi dzień miałam takie zakwasy, że nie mogłam zejść po schodach. Ale jak patrzyłam na kobiety po siedemdziesiątce, które robiły jeszcze więcej niż ja, to głupio mi było się skarżyć. A potem zaczęłam gotować dla pracowników. Organizowałam to tak, żeby przychodzili i mieli ciepły posiłek od razu gotowy.

Z: A jak wyglądały wtedy te tereny? To była jeszcze wieś czy miasto już się rozrastało?

I: To była wieś, po drogach długo jeździły jeszcze wozy konne. Po chodnikach chodziły krowy. Na ulicy można było grać w piłkę, w badmintona, bo samochód przejeżdżał jeden na dwie godziny. Wszystko było inne niż teraz.

Proces zanikania rolnictwa oraz przetwórstwa na terenach Zakola Wawerskiego i okolicy

O: Jak wyglądał proces wycofywania się rolnictwa z tych terenów? Dlaczego ziemia przestała być użytkowana?

I: Przestaliśmy uprawiać, bo nagminnie nas okradano. To zaczęło się mniej więcej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. To nie były pojedyncze przypadki, że ktoś zerwał kilka główek kapusty czy kilogram ogórków. Podjeżdżali w nocy ciężarówkami, całymi STARami. Nie dość, że kradli, to jeszcze niszczyli. Ogórki były przewracane, deptane. Jak słońce wschodziło o piątej czy szóstej rano, to te, które zostały na wierzchu, wysychały i się nie nadawały do niczego. Zanim dotarło się na pole – bo ogórki zbierało się co trzy dni – to już było po wszystkim. Przez jakiś czas próbowaliśmy nocami pilnować pól, ale kiedy mieliśmy spać? W dzień trzeba było pracować. W końcu zaczęliśmy się wycofywać. Jeden po drugim. Na końcu nie został nikt.

Z: Czyli przede wszystkim przez kradzieże? To było główną przyczyną?

I: To był jeden z powodów. Drugim było to, że coraz mniej młodych widziało swoją przyszłość w rolnictwie. Nadal tu mieszkali, ale już wiedzieli, że chcą iść na studia, potem do pracy w mieście. Nikt nie chciał zostawać na roli, gospodarstwa prowadzili już tylko starsi ludzie. Zresztą do dzisiaj tak jest.

Z: To jest w ogóle taka rolnicza historia, która powtarza się w wielu miejscach.

I: Tak, to się działo wszędzie.

O: Teraz w okolicy nie uprawia się kapusty, a czy kwasiarze nadal działają?

I: Upraw już nie ma, ale kwaszenie – oczywiście, że tak. Jeździ się teraz na targ, kupuje kapustę i proces dalej trwa.

Z: A ilu zostało kwasiarzy?

I: W porównaniu z tym, co było kiedyś, to już niewielu. Dawniej niemal wszyscy się tym zajmowali. Cały Borków z tego słynął, Zbytki, Zastów. Teraz ci kwasiarze, których znam, mają już około siedemdziesiątki i powyżej. Powoli się wykruszają, bo dzieci nie chcą tego robić.

O: Czy kapusta i ogórki kiszone, które kupuję na bazarze Szembeka mogą być stąd?

I: Nie mogą, tylko na pewno są stąd!

O: To kto będzie kwasił ogórki dla Warszawy, jak ostatni kwasiarze odejdą?

I: Będą sprowadzać, w Lidlu będą kupować. Lokalnej kapusty już nie będzie. A kiedyś mój mąż zaopatrywał wszystkie PGR-y w Warszawie.

Z: A wy kiedy przestaliście kwasić?

I: Wyparła nas sprzedaż kapusty w wiaderkach do wielkopowierzchniowych sklepów. Wcześniej kapusta była na wagę z beczki – ile kto chciał, tyle sobie nabierał. A potem zaczęli dzwonić po jedno wiaderko. To przestało się opłacać. Jak z mężem pracowaliśmy, to robiliśmy w beczkach. Całe beczki były zawożone, to szło na tony. A potem nastały wiaderka. Dla konsumenta wygodniej, ale dla nas – znacznie mniej opłacalnie.

O: Czy wraz z wycofywaniem się rolnictwa zaczęła zmieniać się okolica? Kiedy te zmiany przyspieszyły?

W: Piętnaście, dwadzieścia lat temu.

I: Powiedziałabym, że początki zmian sięgają trzydziestu lat wstecz.

Z: Wtedy zaczęły powstawać nowe osiedla? Ludzie kupowali tutaj mieszkania, ale pracowali już w mieście?

W: Tak, a ci, którzy się tu sprowadzili, teraz zwracają nam uwagę, że śmierdzi im kiszenie kapusty. Na święta chcieliby ją jeść i mieć ogórki do sałatki, ale przeszkadza im zapach.

I: Dla nas to rolnicza miejscowość, od dawna pracują tu kwasiarze. Było tak: wszędzie dookoła pola, a potem wyrosły bloki, domy. Kwasiarz został w środku i teraz wszystkim przeszkadza. Bo kapustę trzeba ogrzewać, a jak się pali w piecu, to leci dym. Ludzie mają wyższe budynki niż komin na parterowym domu i zaczynają składać skargi. Wzywają straż miejską, policję, sanepid. A potem się okazuje, że palone drewnem, wszystkie normy spełnione.

Woda i problemy infrastrukturalne

I: Obserwujemy tu wiele zmian. Jesteśmy tymi osobami, które przeżyły tutaj choćby słynną zimę stulecia na przełomie 1979 i 1980 roku. Wtedy żaden autobus nie jeździł, żaden samochód nie mógł przejechać. Pługi spychały śnieg na boki, potem wywrotki zrzucały go na Zakole. Zima trwała trzy miesiące, śnieg po pachy. A wiosną Zakole go przyjęło i było na tyle sucho, że sprzęt ciężki mógł wjechać i wyjechać nie grzęznąc w błocie. Dlatego powtarzamy, że za naszych czasów nie było tam bagna. Gdyby było, nikt by się stamtąd się nie wydostał. A teraz wszyscy mówimy o globalnym ociepleniu. Zima trwa dwa tygodnie, śniegu mało, to skąd ta woda na Zakolu?

Według nas wynika to z tego, że zabudowane zostały tereny zalewowe. Osiedle Las – zabudowane, Nadwiśle – zabudowane. A Zastów, który jest na górze, już nie, bo jakby tam pobudowali, to całe Las i Nadwiśle by zalało. Wtedy ludzie pisaliby skargi do gminy. I gmina by musiała płacić odszkodowania. Dlatego nie puszczają zabudowy na Zakolu, bo sami by na tym stracili.

Ale problem nie kończy się na tym. W czasie budowy wstawiane są pompy, które osuszają teren. Woda z nich jest spuszczana i idzie do kanałów. Także woda opadowa z nowych osiedli – Zbójnej Góry, Aleksandrowa, Nadwiśla, Lasu, Zbytków – według nas wszystko spływa na Zakole. Aleksandrów to najlepszy przykład, bo to miejscowość podobna do terenu Zakola Wawerskiego. Pozwolili tam budować, a potem się okazało, że ludziom zalewa piwnice. Mieszkańcy zaczęli oskarżać urzędników.

Z: No tak, a z drugiej strony z przyrodniczej perspektywy – tak ogólnie – często pojawia się argument, że woda opadowa jest w dużej mierze odprowadzana tego typu kanałami prosto do rzeki, zamiast jakoś bezpiecznie gromadzić się w krajobrazie. Ale właśnie, mówiły panie, że kiedyś na terenach Zakola woda była głównie w rowach i kanałkach, prawda?

I: Tak, ale z tego, co pamiętam, część tych kanałków powstała stosunkowo późno, już jakoś w latach sześćdziesiątych. Kiedy Wisła wzbierała i pojawiło się ryzyko, że może przelać się przez wał i zalać domy, wykopana została sieć kanałów odprowadzających wodę. Podzielili nasze pola, wytyczyli rowy bez konsultacji z nami. Dziś w całym Wawrze jest około 300 kanałów. Jeśli poziom wody w Wiśle się podnosi, kierują ją kanałkami, żeby nie zalało zabudowań. Tyle że nikt nie zapytał właścicieli ziemi, nikt nie wykupił od nas tych terenów pod przekop kanałów. Podobnie było z ulicami, chodnikami. Ale woda z tych kanałków nieraz się przydawała – jeśli była susza, to się z nich podlewało uprawy.

Z: Chodząc po Zakolu widziałam, że te mniejsze rowy melioracyjne nie są teraz utrzymywane, bo nie ma już potrzeby odprowadzania wody z głębi terenu – to na pewno przyczyniło się do wzrostu poziomu wód gruntowych.

W: W swoim czasie spółka wodna czyściła wszystko.

I: I nam kazali za to płacić. Ale teraz już tego nie robią, nie ma rolnictwa, to nie ma potrzeby. Za to powstała oczyszczalnia ścieków i zaczęła wykorzystywać kanałki do odprowadzania wody.

Z: Ale spuszczają ją do Kanału Wawerskiego?

I: Kanał Wawerski jest połączony z innymi kanałami i ostatecznie prowadzi w stronę Zakola. Czasami z kanałów tak śmierdzi, że nie da się wytrzymać. Mieszkańcy dzwonią, zgłaszają problem, a w odpowiedzi słyszą, że nie ma żadnych zanieczyszczeń, że wszystko jest zgodne z normami.

O: Podejrzewacie, że to są ścieki nieoczyszczone?

I: My tego nie podejrzewamy, my to wiemy.

W: Wcześniej jak kontrolowali, to niby wszystko było w normach, ale po nagłośnieniu sprawy przez media w końcu okazało się, że te normy są wielokrotnie przekroczone.

Prawny status gruntów i oddolne organizowanie się właścicieli

Z: Jak zmieniał się status prawny gruntów na Zakolu Wawerskim?

I: Mniej więcej po 2005 roku zaczęliśmy dostawać pisma pełne zakazów i nakazów. Nie możemy grodzić działek, nie możemy budować, nie możemy uprawiać ziemi ani stosować oprysków. Za to jesteśmy zobowiązani do sprzątania, pod groźbą kary, i do wycinki drzew, też pod groźbą kary. Podatki płacić musimy, ale tak naprawdę jesteśmy właścicielami tylko w księdze wieczystej.

Jednocześnie wcześniej proponowano nam przekazanie terenu na stację nadawczo-odbiorczą. A przed mistrzostwami w piłce nożnej pojawił się nawet pomysł budowy tu stadionu narodowego. Dlatego zaczęliśmy protestować.

O: W praktyce z czym wiążą się te obostrzenia dla właścicieli gruntów?

I: Dam wam przykład. Ktoś podjechał i wysypał na moim terenie gruz – krawężniki, rury. Złapano go na gorącym uczynku, miałam zdjęcie samochodu i numer rejestracyjny, więc zgłosiłam sprawę do kolegium. Zgodziłam się być oskarżycielem posiłkowym, ale nawet mnie nie wezwano – sprawa odbyła się zaocznie.

Z: Jaki był wyrok?

I: Sprawca się przyznał, dostał karę 380 zł – 300 zł dla kolegium, 80 zł kosztów sądowych. A ja zostałam z tym gruzem. Wtedy jeden kontener kosztował jakieś 750 zł, a on wysypał osiem czy dziewięć takich kontenerów. Wydział Środowiska wezwał mnie, że jeśli nie posprzątam, dostanę karę 1500 zł. Kolejne kary są jeszcze wyższe. Jak już wszystko posprzątasz i zapłacisz, to zwracają połowę.

Inny przykład? Nakaz inwentaryzacji drzew i obowiązek ich wycinki, co oczywiście wiąże się z kosztami. To duży problem, bo w okolicy mieszka wielu starszych ludzi, często po dziewięćdziesiątce. Moja teściowa ma 94 lata. Jest tu wiele takich osób, zwłaszcza kobiet. Jak mają same zająć się tym wszystkim? A jeśli nie zrobią tego na czas – dostają kary.

O: Mogą nam panie opowiedzieć, jak właściciele zaczęli walczyć o wykupy? Jak to się toczyło – organizowaliście spotkania, pisaliście pisma, jak udało się skoordynować tak dużą grupę?

I: Udało mi się nawiązać kontakt z prawie 200 właścicielami, dzwoniąc i chodząc od domu do domu. Czyli pośrednio aż z ponad 500 osobami, ponieważ czasem do jednej działki może być i 20 współwłaścicieli. Powiadomiłam ich o zebraniu w gminie. Organizatorom oczy wyszły z orbit, kiedy zobaczyli, jaki tłum się zjawił. Zazwyczaj na spotkania w gminie przychodziło 5–10 osób, a tym razem było około 200. A i tak nie do wszystkich udało mi się dotrzeć – sporo ludzi się wyprowadziło, pozakładali rodziny w innych miastach.

Spotykaliśmy się też przy okazji konsultacji dotyczących miejskiego planu zagospodarowania przestrzennego. Na ostatnie większe spotkanie przyszło około 180 osób. Był pomysł, żebyśmy się zrzucili na adwokatów i złożyli pozew zbiorowy przeciwko miastu. Pisaliśmy pisma, organizowaliśmy spotkania. Słuchajcie, ja mam w domu archiwum tych działań – sześć pełnych segregatorów.

O: Pani jest prawdziwą aktywistką tutaj. Jak radzicie sobie z organizacją? Jeśli 180 osób bierze udział w spotkaniu, to gdzie się w ogóle mieścicie?

I: Spotykaliśmy się w kościele. Czasem też w klubie.

Zakole Wawerskie: wizje przyszłości

O: Jakie były wasze pomysły na zagospodarowanie tych terenów?

I: W pewnym momencie zapłaciliśmy za opracowanie, które z lotu ptaka pokazywało, jak można zagospodarować Zakole tak, żeby pogodzić różne potrzeby. Część terenów, zwłaszcza tych bardziej dzikich w stronę Płowieckiej, miała zostać zachowana na cele ekologiczne. Inna część – przekształcona w park otwarty dla mieszkańców. Były też pomysły, żeby część terenów przeznaczyć na zabudowę ze strefą biologicznie czynną na poziomie 70%, a przy Kadetów dopuścić miejsce na parkingi i sklepy. Rozmawialiśmy też o ogródkach działkowych z zachowaniem 70% powierzchni biologicznie czynnej, a na pozostałych 30% można by postawić altankę czy mały domek. Całość byłaby zadbana, pojawiłyby się nowe nasadzenia. I wtedy i motylki miałyby gdzie się schować, i żuczki, i żabki.

Ale dla nas ważne jest, żeby te tereny były publiczne i żeby ludziom się żyło lepiej. Właściciele ziem na Zakolu to często starsi rolnicy, którzy dziś mają po 1500 zł emerytury i ledwo wiążą koniec z końcem. Nie stać ich na podłączenie się do kanalizacji, gazu czy wodociągów, mimo że wszystko to mamy już w Trakcie Lubelskim. Większość ludzi dalej ma szamba. Unia Europejska wymaga wymiany pieców, instalacji fotowoltaiki, ale to wszystko kosztuje, a oni nie są zdolni kredytowo. Dotacje pokrywają tylko część, a całość trzeba założyć z góry.

Spójrzcie na osiedle Las. Tam ziemię sprzedawano po 1000 zł za metr, bo teren został puszczony pod zabudowę. Teraz są tam piękne osiedla, zadbane ulice, chodniki, lampy. A unas? Jak się tu sprowadziłam 43 lata temu, tak wygląda do dziś. Nic się nie zmieniło.

Kiedy budowano Gocław, były plany na ciąg dalszy, na Zakolu miały powstać dziesięciopiętrowe bloki. Plany były gotowe. Można było budować? Można. Kościół przy Kadetów stoi od 20 lat i jakoś się nie zapadł. A teraz nagle słyszymy, że to tereny podmokłe i nic nie możemy zrobić. Robią nas w jajo i tyle. I dlatego nie możemy się z tym pogodzić.

Z: A kiedyusłyszałyście o przyrodniczej wartości Zakola Wawerskiego?

I: Ja to słyszę dopiero od pięciu lat.

Z: Czyli wcześniej nie słyszałyście o ochronie tego terenu? W latach 80. i 90. były już próby ustanowienia rezerwatu na północnym fragmencie tego terenu, tam, gdzie teraz jest Zespół Przyrodniczo-Krajobrazowy, czyli taka niska forma ochrony powołana ostatecznie w 2002 roku.

I: My wtedy o tym nie słyszałyśmy, nie było internetu, z nami nikt nie rozmawiał. Wtedy też chodziły pojedyncze osoby, to nie było tak nagminne jak teraz. A wy się dziwicie, że nas krew zalewa, jak słyszymy, że to bagna? Dla nas to są zaniedbane, zdegradowane tereny, a nie żadne bagna.

O: Ale rozumiem, że z jednej strony chcecie sprzedać tę ziemię, a z drugiej – nie jest Wam obojętne, co tu będzie?

I: Oczywiście, że nie. Mówiłam to już wielokrotnie – nie chcemy stąd wyjeżdżać. Mieszkam tu całe życie, jestem związana z tym miejscem. Dawni mieszkańcy nie chcą kolejnych dużych osiedli. My wolimy przestrzeń, a nie tłok i ścisk. Nie chcemy dużych inwestycji, stadionów, stacji nadawczej. Ale chcemy, żeby ludziom żyło się tu lepiej – żeby był większy porządek, jakieś podstawowe udogodnienia. Dzielnica nie jest gotowa na to, żeby przyjąć nagle tysiące nowych mieszkańców. Nie mamy przedszkoli, szkół, żłobków. My, jako właściciele, nie mamy żadnych praw, a mieszkamy tu z dziada pradziada.

O: A jak wyobrażacie sobie przyszłość tego miejsca?

I: Marzy mi się prawdziwy park. Mamy tu czyste powietrze, piękną przestrzeń. Czemu mamy jeździć do Konstancina, skoro możemy mieć coś takiego tutaj? I można by zostawić część w stanie naturalnym, żeby wszyscy byli zadowoleni.

Z: To jest ta gradacja funkcjonalności, która często się pojawia przy myśleniu o przyszłości Zakola – żeby był to park mokradłowy, inny niż klasyczny park, ale z przestrzeniami zarówno do wypoczynku i spacerów, jak i tymi bardziej rezerwatowymi, umożliwiającymi działania edukacyjne.

I: Wiecie co, można by nawet zrobić zbiórkę. Skoro tak wiele osób interesuje się Zakolem, jeśli warszawiacy chcą mieć pewność, że nikt tego nie ruszy, to może każdy wpłaciłby odpowiednią kwotę i stałby się symbolicznym właścicielem jednego metra? Nie wiem, może to jest możliwe?

Z: Miałyśmy ostatnio podobny pomysł – myślimy o partnerstwach, które mogłyby pomóc w wykupie tego terenu, jeśli miasto samodzielnie nie będzie w stanie tego zrobić ani pozyskać funduszy.

I: Widzicie, my nie mamy nic przeciwko wam. To, co robicie – dokumentacja, fotografia, książki – to też jest ważne. Jeśli ktoś się tym interesuje, niech działa.

WARSZAWO, MOJA WARSZAWO | 3. edycja festiwalu o byciu razem

WARSZAWO, MOJA WARSZAWO | 3. edycja festiwalu o byciu razem

14-16 listopada 2025

MARTA MALIKOWSKA
OLGA SEROVA
PAWEŁ SZAMBURSKI
JOÃO DE SOUSA
MARTA ABRAMCZYK
GANNA CHALA
ADAM STOYANOV

Dowiedz się więcej