Zaczęło się od radosnego obwieszczenia, że nasza organizacja się rozbudowuje i będzie miała nową siedzibę, i że to wspaniała wiadomość. Nic w tym zaskakującego nie było, niemal od samego początku Zarząd – wprawdzie jednoosobowy, ale tak właśnie lubił się określać w dokumentach: jako Zarząd, byt zbiorowy, nie jednostka – przekonywał nas, że wszystko idzie dokładnie tak, jak powinno. Jak faktycznie powinno iść, nie wiedzieliśmy, bo nie było do końca jasne, czym właściwie zajmuje się nasza organizacja. Polegaliśmy jednak w tej kwestii na Zarządzie, który – co nie było żadną tajemnicą – szkolił się od lat pod czujnym wzrokiem rozmaitych joginów i alchemików. Zmieniał ich wprawdzie jak rękawiczki, ale asortyment joginów i alchemików, jeśli się posiada odpowiednie środki, jest we współczesnym świecie niemal nieskończony, więc ze zmianą nigdy nie było problemów. W każdym razie, ponieważ Zarząd szkolił się pod ich czujnym wzrokiem, dysponował, sam w każdym razie tak twierdził, intuicyjną mocą rozpoznawania tego, jak sprawy iść powinny – i właśnie na tych rozpoznaniach bazując, zarządzał naszą organizacją. „Czuję” – powtarzał na tych cotygodniowych, niemiłosiernie dłużących się zebraniach, trwających obowiązkowo co najmniej osiem godzin, osiem godzin, które z trudem dawało się wypełnić i trzeba było szukać na siłę jakichś tematów do rozmowy, bo przecież ośmiogodzinne zebranie to konieczność, nawet jeśli nie ma w zasadzie o czym radzić, a zazwyczaj nie było, z powodu ogólnej niejasności co do tego, powtórzmy, czym właściwie nasza organizacja ma się zajmować. „Czuję” – powtarzał więc Zarząd, a to powiedziawszy, omiatał nas wszystkich swoim mistycznym wzrokiem czy raczej wzrokiem, który miał sprawiać wrażenie mistycznego – „czuuuuuuuujęęęęę, że właśnie teraz już mamy to! Mamy to! Wszystko się dotarło, wszystko jest na swoim miejscu, zespół się ukształtował, w tym składzie będziemy pracować przez najbliższe czterdzieści lat. Tak czuję, taaaaaak czuuuujeęęęę”.
Początkowo być może nawet w te mistyczne deklaracje wierzyliśmy, niektórzy z nas zdawali się dopuszczać możliwość istnienia ciał astralnych, czakramów i innych takich subtelnych energii oraz pasm, do których dostęp daje jakieś dodatkowe zdolności poznawcze. Ale ponieważ podobne mowy stosował Zarząd z zastanawiającą regularnością – i ponieważ co jakiś czas kogoś spośród nas jednak ubywało – zaczęliśmy na to patrzeć przez palce. Szybko także zdaliśmy sobie sprawę, że nadnaturalne zdolności nadnaturalnymi zdolnościami, ale jest niewątpliwie jeden obszar, na punkcie którego Zarząd wykazuje faktycznie szczególną sensytywność. Mianowicie – on sam. Pełen podniosłych zdań o współczuciu, świetle, tolerancji i miłości skierowanej wobec ludzkości jako takiej, Zarząd wyjątkowo skrupulatnie tropił najdrobniejsze przejawy sceptycyzmu i dystansu wobec swoich dostojnych deliberacji. Podczas zebrań starannie skanował nasze miny i jeśli jakaś mina wydawała mu się podejrzana albo po prostu zbyt mało euforyczna, natychmiast to odnotowywał. Podobnie jak różne nasze rzucone w powietrze myśli, jakieś niewinne zupełnie uwagi, jakieś pojedyncze gesty. Bywało tak, że po kilku miesiącach, kiedy sami zainteresowani nic już z własnych reakcji albo wypowiedzi nie pamiętali, Zarząd nagle przywoływał je podczas zebrań – i wzywał nas do tłumaczenia się z czegoś, o czym nie mieliśmy już zielonego pojęcia. Przy czym były to przeważnie sprawy naprawdę nieznaczące, w każdym razie nieznaczące dla kogoś, kto by ten cały spektakl obserwował z boku.
Zachodziliśmy później w głowę, czy przypadkiem K. nie powiedział kiedyś czegoś podobnego, co nam wszystkim – z nim na czele – umknęło, a narracja o stole posłużyła po prostu za kamuflaż.
***
Przez długi czas próbowaliśmy się zorientować, czym właściwie nasza organizacja ma się zajmować. Niektórym z nas wydawało się nawet, że dość dobrze rozumieją, na czym polega jej działalność i jakie są jej cele. Była to ostatecznie – formalnie rzecz ujmując – reaktywacja jakiejś bardzo starej i zasłużonej marki. I owszem – produkowaliśmy coś, co kiedyś pod taką marką było produkowane, to znaczy produkowaliśmy coś, co się tak samo nazywało i było wzorowane na tym dawnym produkcie, ale Zarząd nieustannie dawał do zrozumienia, że trzeba coś jeszcze, że to za mało, że potrzebne są różne inne działania, różne inne przedsięwzięcia.
Latami funkcjonowaliśmy w nieustającym zapotrzebowaniu na pomysły, których z jednej strony było co niemiara, z drugiej – jak na lekarstwo. To znaczy – regularnie dostarczaliśmy pomysły Zarządowi, Zarząd zaś równie regularnie je odrzucał, ale wciąż wymagał, żebyśmy je dalej podsuwali. Jednocześnie na każdego, kto jakikolwiek pomysł z entuzjazmem przedstawiał, popatrywał zazwyczaj z przyganą, bo – obwieszczał później – na pewno chodziło mu tylko o to, żeby „budować siebie”. Siebie, a nie nasz zespół, o którym Zarząd czuł, że jest doskonale dopasowany i już się nie zmieni, a zarazem ciągle go zmieniał – i potem znowu czuł to samo.
Nie wiedzieliśmy więc, czym się właściwie mamy zajmować, poza tym, że z pewnością to, czym się zajmujemy, jest niewystarczające. Owszem, zastanawialiśmy się dosyć często, zwłaszcza po pewnym czasie, czy nasza organizacja nie jest przypadkiem czymś na kształt Neverlandu, który Zarząd sobie wybudował. I czy my nie jesteśmy przypadkiem odpowiednikami wielkiej Myszki Miki albo Kaczora Donalda, które w prawdziwym Neverlandzie dostarczały Michaelowi Jacksonowi rozrywki, ale które musiały zniknąć, jeśli tylko zdarzyło im się na Michaela spojrzeć krzywym okiem, bo powiał wiatr albo promień słońca padł akurat pod złym kątem na ich nieruchome, zawsze uśmiechnięte oblicza. Albo jeśli Michael nagle poczuł, że mimo wszystko nie pasują mu do krajobrazu. Jednak zawsze, kiedy nabieraliśmy takich podejrzeń, Zarząd organizował kolejne spotkanie integracyjne w jakiejś eleganckiej restauracji, gdzie w towarzystwie wykwintnych dań i wykwintnych trunków cierpliwie tłumaczył, że odtąd już nic się nie zmieni, bo czuje, że tak to właśnie ma być, jak jest, tak mu podpowiadają wibracje czakramów oraz bezpośrednie sondy, które zapuszcza wprost w subtelną materię astralnych przestworzy. I zawsze dawaliśmy się uśpić tym przemowom, choć przecież czuliśmy, tym razem to my czuliśmy, że atmosfera coraz bardziej tężeje, a dotychczasowe rozwiązania przestają już Zarządowi wystarczać. I potrzebna jest jakaś kolejna rewolucja, jakieś przewartościowanie, jakaś reorganizacja, po której znowu „będziemy to mieli”, po której znowu „będzie tak, jak ma być”, i znowu nasz kolejny projekt okaże się „najlepszym z wszystkich dotychczasowych”.
Dlatego właśnie informację, że powstaje nowa siedziba, i że w związku z tym trzeba się poważnie zastanowić się nad kolejnymi działaniami i kolejnymi projektami, przyjęliśmy z mieszaniną zainteresowania i niepokoju. Doskonale już wówczas rozumieliśmy, że wszelkie zmiany w naszej organizacji nie biorą się z rzeczywistości – nie wynikają, słowem, z tego, że organizacja się rozwija i w związku z tym potrzebne są jakieś modyfikacje w jej strukturze – lecz że się biorą z tej palącej, wewnętrznej potrzeby Zarządu. Z jakiejś niezdolności do tego, żeby w czymkolwiek pozostać dłużej niż przez chwilę. Z jakiejś głębokiej fantazji, żeby raz na jakiś czas wszystko przewrócić do góry nogami, rozpocząć na nowo, w równie intensywnym przekonaniu, co wcześniej, że tym razem to już wszystko naprawdę będzie dokładnie tak, jak ma być.
„Cóż, nie będzie, tym razem też nie będzie” – mówiliśmy do siebie konfidencjonalnym tonem i faktycznie mieliśmy rację.
***
Któregoś marcowego poranka 2020 roku – kiedy to wiadomości o koronawirusie przedostawały się coraz silniej do zbiorowej świadomości i już było raczej wiadomo, że to się tak prędko nie skończy – K. otrzymał telefon z wezwaniem do natychmiastowego stawienia się w siedzibie organizacji. Kiedy się już stawił – a stawił się niemal natychmiast, bo był akurat w okolicy – usłyszał od jednego z nas (tego, którego Zarząd do tej niewdzięcznej roli delegował), że od jutra ma się w siedzibie naszej organizacji więcej nie stawiać. Że na zebrania ma nie przychodzić i nie wpadać nawet na pogawędki, bo Zarząd wyraźnie nie życzy sobie, żeby go widywać, niezależnie od tego, że okres wypowiedzenia obliguje K. do pracy jeszcze przez pewien czas. Pracować ma z domu, a na miejscu nie bywać – tak brzmiał komunikat. Znowu – dla nas wcale niezaskakujący, ktokolwiek bowiem wypadał z łask Zarządu, tego Zarząd już nigdy więcej nie chciał widzieć. Zresztą, niektórzy już wcześniej dostrzegli tę zaskakującą prawidłowość: kogo Zarząd miał po pewnym czasie uznać za persona non grata, która nie wibruje w zgodzie z wibracją odpowiednich czakramów, na tego najpierw przestawał w trakcie zebrań patrzeć.
W każdym razie, K. został odpowiednio poinstruowany, pozbierał swoje rzeczy i posłusznie – nauczony doświadczeniem, że wyroki Zarządu są nieodwołalne – wyszedł. W nas jednak ta informacja – którą niedługo później K. nam przekazał – obudziła przez moment, przez jeden jedyny moment, nieledwie rewolucyjnego ducha. Zebraliśmy się naprędce i szybko ustaliliśmy, że tak tej sprawy nie można zostawić, że musimy wreszcie potraktować poważnie te wszystkie deklaracje Zarządu, że oto mamy to, mamy to, jest najlepiej i tak już będzie przez czterdzieści lat. Potraktować poważnie te deklaracje, a zatem zaapelować o przywrócenie K. do pracy, zaapelować, żeby K. mógł jednak do pracy przychodzić, i żeby się znowu stał widzialny.
***
Następnego dnia w napięciu czekaliśmy na przybycie Zarządu. Rozważaliśmy najróżniejsze scenariusze. Gremialnego buntu, strajku albo i spokojnej perswazji. Ostatecznie skończyło się nie tyle na perswazji, ile na ostrożnym, delikatnym wyartykułowaniu naszego niepokoju co do tak gwałtownego, niespodziewanego zwolnienia K., który wszak był częścią naszego zespołu, a o zespole wszak Zarząd wielokrotnie mówił, że jest właśnie taki, jak być powinien, o czym zaświadczać miały precyzyjnie obserwowane astralne dostrojenia.
Spodziewaliśmy się rozmaitych odpowiedzi, spodziewaliśmy się nawet jakiegoś ataku wściekłości, a może i natychmiastowego zwolnienia nas wszystkich – ostatecznie rozmaicie mogą zareagować czakramy i sfery astralne na takie dictum. Nic się jednak podobnego nie wydarzyło, przeciwnie, nasza sprawa przyjęta została zupełnie spokojnie. Na samym początku Zarząd wytłumaczył nam po prostu, że wszelkie nasze zastrzeżenia oraz deklarowane poczucie niepewności są kompletnie nieprawdziwe, bowiem w naszej organizacji wszystko jest najlepsze i najpewniejsze, każdy zatem, kto ma jakiekolwiek zastrzeżenia, jest przede wszystkim w srogim błędzie. Podobnie – kontynuował Zarząd – i zastrzeżenia co do sposobu komunikacji. Jeśli wydaje się nam, że obieg informacji pozostawia cokolwiek do życzenia, znaczy to niechybnie, że mamy złe rozpoznanie, jest bowiem dokładnie na odwrót – informacje obiegają naszą organizację niczym najsprawniejsi sprinterzy: błyskawicznie i precyzyjnie. Kto więc ma wrażenie, że jest inaczej, ten nie ma racji, bo nie jest tak, jak mówi, tylko właśnie na odwrót. To powiedziawszy, przeszedł Zarząd – najwyraźniej przekonany, że wyprowadził nas już z błędów i miazmatów, w które z własnej winy popadliśmy – do sprawy najważniejszej, czyli do sprawy zwolnienia K.
Okazało się, że to zwolnienie nie ma zupełnie nic wspólnego z K. osobiście czy też z jakimikolwiek zarzutami wobec jego pracy, ma za to wiele wspólnego ze wspomnianymi reorganizacjami oraz naszą nową siedzibą. A przede wszystkim – usłyszeliśmy – ze specjalnym… stołem zbudowanym gdzieś na krańcu świata na osobiste zamówienie Zarządu, stołem, który już do nas jedzie, właśnie całkiem niedawno znalazł się w Europie i wynajętym tirem podróżuje sobie spokojnie do Warszawy. Nawiasem mówiąc, chociaż nasza organizacja deklarowała między innymi przywiązanie do idei głębokiej ekologii – jogini i alchemicy, u których szkolił się Zarząd, nie na darmo podkreślali, że wszystko jest jednym – to ów stół, wykonany z drzewa pochodzącego z lasów amazońskich i transportowany zupełnie nieekologicznym tirem, w jakiś przedziwny sposób nie wywołał w Zarządzie żadnego poznawczego dysonansu. Wracając jednak do rzeczy: stół już niebawem przyjedzie – podkreślał Zarząd – i dumnie stanie w nowej siedzibie naszej organizacji, a odkąd stanie, odtąd przy nim i tylko przy nim odbywać się będą niezwykle ważne, ośmiogodzinne, cotygodniowe spotkania. I tak się otóż nieszczęśliwie złożyło – to mówiąc Zarząd jakby nieco posmutniał – że staranna kalkulacja liczby miejsc, które przy tym stole da się zająć, nie pozostawia wątpliwości: mamy w organizacji o jedną osobę za dużo. Cóż, kogoś trzeba zatem zwolnić – kryterium stołowe jest wszak kryterium nienegocjowalnym, stół jaki jest, każdy widzi – i akurat padło na K. Dlaczego padło? Dlatego że tak. Ale to przecież nothing personal, naprawdę.
***
Wobec tego rodzaju argumentacji poczuliśmy się nagle zupełnie bezsilni, no bo jakże można dyskutować z twardą materią stołu, z doskonale okrągłym blatem, którego kształt i powierzchnia nie znają bodaj żadnych sentymentów i niczym zimny, pusty, spoglądający na nas obojętnie kosmos, ślepo wyrokują o losach ludzkich istot, w tym przypadku o losie K.
Nikt z nas nigdy nie zetknął się z takim uzasadnieniem czyjegoś zwolnienia, bo też i nikt z nas nigdy nie pracował w miejscu, w którym to stoły, a nie ludzie, podejmowały de facto decyzje w sprawach kadrowych. Oczywiście wiedzieliśmy, że w istocie decyzje podejmuje Zarząd, który się tym stołem jak najdosłowniej zasłania, ale zabrakło nam chyba poczucia sprawczości, żeby cokolwiek dalej perswadować. Przytłoczył nas ten wywód o nieodwołalnych wyrokach stołowego metrażu i zrezygnowani, z pogłębiającym się wrażeniem osobliwości, wyszliśmy z siedziby naszej organizacji, żeby coś zjeść, a może nawet żeby się upić przy jakimś zupełnie zwyczajnym, wyrozumiałym, przyjmującym, tolerancyjnym i bezpiecznym stole restauracyjnym.
I zdaje się, że tak właśnie się stało, że się wtedy upiliśmy, a jak już byliśmy pijani to ktoś powiedział, że przecież ta nasza organizacja jest w zasadzie modelem współczesnego świata, w którym to ludzie muszą pasować do różnych rzeczy i przedsięwzięć, nie odwrotnie, a jak do nich nie pasują, to po prostu muszą sobie szukać innych miejsc, w które im się wpasować uda. Zdaje się też, że wznosiliśmy jakieś toasty za takie wpasowanie, ale nikt z nas nie jest tego do końca pewien, bo – no właśnie – po pierwsze, byliśmy wtedy pijani, a po drugie, wkrótce później zapanowała pandemia, a dni zaczęły zlewać się ze sobą, jak ciastka stłoczone w pudełku w upale. Chwilę później życie przeniosło się do świata wirtualnego, a Zarząd przeniósł się gdzieś daleko, w jakąś egzotyczną krainę, i stamtąd się z nami łączył, no chyba, że przez cały czas był tak naprawdę na miejscu, tylko zainstalował sobie jakąś wyjątkowo nowoczesną tapetę, która wyglądała jak nietutejszy krajobraz.
I pewnie zapomnielibyśmy całkiem o tej historii – bo we mgle, w pandemii i wirtualnych światach wszystko naprawdę staje się jednym – gdyby nie to, że ktoś z nas przechodził ostatnio obok nowej siedziby naszej organizacji. I teraz ten ktoś zaklina się, choć i jemu to wspomnienie coraz bardziej się rozmywa, że z oddali zobaczył, jak z okien naszej nowej siedziby wystaje ciemny owalny kształt. A kiedy z ciekawości podszedł bliżej i spojrzał w górę, dostrzegł ponad wszelką wątpliwość, że to właśnie stół, stół wystaje z okna – i że ten stół staje się coraz większy i większy, i w pewnym momencie przebija ściany i dach budynku, i zaczyna wznosić się hen, wysoko, w chmury, i że na tym stole wznoszącym się w chmury siedzi pogrążony w medytacji Zarząd…
Ale oczywiście mogło się to temu komuś tylko wydawać, nikt już bowiem nie jest niczego pewien, no, może tylko tego, że jeśli chcesz żyć na tym świecie, to się musisz odpowiednio wpasować, po prostu: jeśli chcesz żyć, to musisz znaleźć taki stół, przy którym się będziesz mieścił.
styczeń 2021