marzec
odkąd pamiętam mam w sobie wiele do opowiedzenia jednak z tych opowieści
ciągle wychodzą mi anegdoty albo wiersze; jeśli chodzi
o anegdoty to zwyczajnie zaczynają mnie już męczyć
coraz więcej milczę niż się śmieję sama
z siebie (taki śmiech najszlachetniejszy, bo obraża tylko mnie)
z kolei wiersze zawstydzają mnie od wierszy pieką uszy
i inne suche otwory. w środku nadal zima.
kwiecień
nim nas zamykają, to te wszystkie treści
przypominają o lekcjach przysposobienia
obronnego z profesorem młyńskim, kolegą z ojca studiów
(mój ojciec w 1987 ukończył kierunek o nazwie wychowanie techniczne. w ramach magisterki
szył ręcznie rękaw koszuli a tak naprawdę kończyła ten rękaw za niego moja matka).
kiedy już nas zamkną, to mogę się zamknąć.
maj
nagle znów otwarci i znowu przez dom
przelatuje przeciąg. widzę, że obrosłam
w błoto, brudną wodę z pijalni dla dzików
razem z dziećmi, psem, maseczką i parą pepegów.
własne urodziny – wolałabym nie.
czerwiec
w ośrodku wczasowym na północy polski
około trzynastej gramy w badmintona.
dzieci stoją obok i patrzą zdumione
na tandetną lotkę. świszczy wśród uderzeń
wiatr ją ciągle znosi w okolicę skarpy.
potem idę pisać. to stanowi powód
do powrotu w kłótnię co trwa szósty rok.
lipiec
nie pamiętam wiele – przecież kończę książkę
i odstawiam leki z grupy stymulantów
(należę do osób, które hyperwigilancję dostały w zestawie ze skłonnością do tycia,
lekko garbatym nosem, brakiem orientacji w zachowaniach stadnych etc.)
sierpień
po skończeniu książki choruję przez miesiąc, więc nie zauważam jak bardzo jest groźnie.
pielęgniarka wkłuwa mi wenflon w sypialni.
– czy jeśli nadedrę jej kombinezon z flizeliny
to czy przez tę szparkę prześlizgnie się wirus?
wrzesień
sprzątam więcej niż zwykle, dzieci są już w szkole.
wracają ze śmietnika ich prace plastyczne.
(które wcześniej posortowałam oceniając ich wartość sentymentalną, zostawiając te znaczące: najstaranniejsze, najbardziej przedziwne)
dwa wory z dziełami odrzuconymi zdążył zalać już deszcz. on stawia je w wiatrołapie.
październik
kwarantanna trwa zaledwie cztery tygodnie
– od połowy października do połowy kolejnego miesiąca. nie pamiętam jego nazwy.
podobno żałoba trwa co najmniej połowę
tego czasu w którym się kochało.
od połowy października do połowy kolejnego. nie pamiętam nazwy.
listopad
o, właśnie. wieszam szafki i otwieram okna.
na zewnątrz z daleka słyszę – krzyczą coś co moje.
odczuwam brak czegoś, co nigdy nie było.
grudzień
pod choinkę dzieci dostają: lalkę, klocki lego, lornetkę i kozik.
w sylwestra oglądam przez whatsappa jak facet smaży mięso.
styczeń
jeżdżę samochodem i wracam z powrotem
luty
dziecko dłubie w nosie, dostaje krwotoku
robię zimny okład z mrożonych brokułów.
rano na talerzu, którego nie zmyłam
pływają dwa kwiaty w zielonkawej wodzie.
marzec
zastygam grymaśnie wchodząc w obwodnicę
może to tęsknota, a może szadółki.
kwiecień
z wysokości skarpy widzę, że dziewczynka
na placku z żelbetu robi sznurek-szpagat.
maj
to bardzo krzepiące, kiedy rytm powraca
i że bił na cztery, nie na siedemnaście.
Sopot, 2021